Legenda Kisieleńska (Leonard Wysocki)
Przy drodze z Niwisk, w kierunku na Mokobody, w pobliżu wsi Kisielany-Żmichy, nad zakolem rzeki Liwiec, znajduje się dawien dawna olbrzymi głaz z różowego granitu. Żył w tych stronach nad rzeką rybak stateczny i pracowity. Na imię mu było Ambroży. Synów miał czterech, chłopów na schwał, lecz żaden radości ojcu nie przysporzył, co bardzo trapiło starego. Najstarszy Bonifacy trunków rozmaitych sobie nie odmawiał, a po pijaku burdy czynił w okolicznych gminach. Cezary rok młodszy, za białogłowami się oglądał, nie bacząc zaś, czy z panną, czy mężatką ma do czynienia. Syn kolejny Damazy, już z młodości przydomek sobie zyskał „lepkie ręce”- kradł gdziekolwiek się dało i
bez znaczenia na wartość. Najmłodszy Eustachy lenistwem wszystkich trzech razem wziętych przewyższał, całymi dniami na łąki ciągle się wymykał i leżąc na trawie, a w niebo patrząc fujarki strugał i figurki przedziwne. Mijały tak dni, miesiące i lata… -Któremu z nich schedę przekazać?- myślał Ambroży, żona mu dawno umarła, ja też legnę wkrótce, a oni roztrwonią to, com w trudzie ciężką pracą uzyskał. Jednakże jednemu dorobek przekazać muszę, bo inaczej do gardeł się rzucą. Słowo ojcowskie natomiast uszanować muszą. Pewnego razu wezwał wszystkich do siebie i powiedział: -Pójdziecie w świat! Czterech was jest, więc w cztery strony świata powędrujecie. Nic na drogę wam nie daję, a który do mnie po roku z najlepszym gościńcem powróci ten gospodarkę dostanie, pozostali będą musieli go słuchać. Powiedziawszy to krzyżem ich przeżegnał na drogę i wyprawił.
Szedł tedy Bonifacy na wschód przez lasy nieprzebyte i bagna zdradzieckie. Żywił się jagodami i zwierzyną w lesie schwyconą. Razu pewnego, gdy na polanie leśnej się położył, aby odetchnąć trochę, ujrzał, że w wysokiej trawie coś pobłyskuje. Nóż to był myśliwski, ze stali hartowanej, rękojeść miał bogato zdobioną, wysadzaną drogimi kamieniami. -To będzie mój podarek dla ojca! Lepszego nikt nie przyniesie!- zakrzyknął rozradowany i zawrócił w stronę domu.
Cezary tymczasem podążał na południe. Wędrował długo, do gór wysokich doszedł. W grotach nocował, pił czystą wodę ze strumieni i jaja wybierał z gniazd napotkanych. Natknął się razu pewnego na watahę zbójników, która na kupców przejeżdżających napadała, przystał do nich, a po niedługim czasie pokaźny trzos dukatów zebrał i do ojca postanowił powrócić.
Damazy poszedł na zachód. Doszedł do dużego miasta, gdzie w nieznanym języku mówiono. Ubranie zniszczone w drodze sprawiało, że ludzie brali go za żebraka i nie jednokrotnie przepędzali kijami. Głodem przymierać zaczął, więc z konieczności zajął się tym, co robić potrafił najlepiej- kraść. Raz jeden ukradł bogatemu kupcowi szablę i z nią postanowił się w rodzinnym domu pojawić.
Najmłodszy Eustachy na północ podążał tak długo, aż nad brzeg morza doszedł. Na plaży usiadł zasmucony, że oto przed nim kres jego wędrówki. -Iść dalej nie można, popłynąć nie mam czym, chyba idzie zawrócić do domu, lecz nijak z pustymi rękoma. Pójdę póki co brzegiem morza, może kogoś spotkam. I w ten sposób do wioski rybackiej doszedł, gdzie życzliwie go przyjęto. Tutaj zamieszkał i pracować zaczął. Rok prawie minął i o powrocie myśleć zaczynał. Na pamiątkę mieszkańcy dali mu sieć starannie wyplecioną.
Tymczasem Ambroży z dnia na dzień coraz słabszy z utęsknieniem synów swych wypatrywał.
Gdy pojawili się już wszyscy czterej ojciec oznajmił: -Ty Eustachy będziesz moim następcą, ty tutaj będziesz gospodarował! Nie uciekłeś się do siły, podstępu i przemocy. Cieszę się, że mam chociaż jednego takiego syna! Teraz mogę spokojnie umierać.Gdy powiedział te słowa Cezary z gniewu schwycił ojca za gardło i przydusił, w tym czasie Bonifacy wbił w serce starego swój nóż myśliwski. A Eustachy otrzymał cios szablą przez głowę. W tej chwili rozpętała się niesamowita burza. Niebo powlekło się czarnymi chmurami, a błyskawice oślepiły obecnych. Z nieba spadł grad wielkości pięści, a wraz z nim kamienie. Rzeka spłynęła potężną falą, jakiej najstarsi nie pamiętali.
Kiedy żywioł ucichł i poczęto oglądać szkody, stwierdzili sąsiedzi, że zagroda Ambrożego zniknęła całkowicie z powierzchni ziemi. W miejscu gdzie stała, leżał teraz gigantyczny głaz, a przy nim ciało zabitego ojca i najmłodszego syna jego. Zwłoki pochowano, jak nakazywał obyczaj na pobliskich cmentarzu. Ciał morderców nigdy nie odnaleziono. Ich szkielety spoczywają pod owym gigantycznym głazem, potępione na wieczne czasy. Ten, kto kamień by obrócił znalazł by zapewne nie tylko kości, lecz też cenny nóż myśliwski, szablę i trzos pełen złotych dukatów. Kamień ten po dziś dzień nietknięty pozostał, bo nikt nie chce ruszyć go z miejsca, gdzie siły nadprzyrodzone rzuciły, go dla ukarania grzeszników. Spogląda tajemniczo na płynące wody Liwca.
Historia Matki Boskiej z Budzieszyna
Miejscowa tradycja wiąże początki kultu Matki Boskiej z Budzieszyna z XII-wieczną legendą-historią cudownego obudzenia żołnierzy polskich przez nadzwyczajny blask bijący od wizerunku Madonny z Dzieciątkiem, dzięki któremu polski obóz został uratowany przed podstępnym napadem Jadźwingów. Stąd taż wywodzi swoją etymologię nazwa miejscowości Budzieszyn, która nosiła pierwotnie nazwę „Zbuszisyn” (zbudzić synów), a następnie „Budzisin” I obecnie Budzieszyn. W miasteczku Mokobodach wybudowano kościół i erygowano parafię w 1513 roku, połączenia parafii budzieszyńskiej i mokobodzkiej dokonano dopiero w 1646 roku.W pobliżu kościoła budzieszyńskiego znajduje się źródełko, którego woda leczyła w przeszłości jak i dziś różne choroby i słabości ludzkie a zwłaszcza oczy. Informacje o takich faktach podają XVI wieczne protokóły wizytacyjne biskupów, m.in. Bpa Stafana Rupniewskiego, Franciszka Kobielskiego, Pawła Dąbkowskiego, dziekana węgrowskiego oraz potwierdzają liczne wota pozostawione jako forma podzięki za uzyskane uzdrowienia i wysłuchane prośby. Wyrazem rosnącego kultu obrazu było ozdobienie go w 1737 roku sukienką haftowaną a następnie w roku 1787 sukienką srebrną wykonaną z przetopionych wotów zgromadzonych wokół obrazu. Kult Matki Bożej Budzieszyńskiej nasilił się bardzo w czasie rozbiorów Polski a zwłaszcza w okresie powstania listopadowego i styczniowego. Rząd carski w tym czasie wprowadził szeroko zakrojone represje, które nie ominęły kościoła budzieszyńskiego. Został on zamknięty a następnie rozebrany po przeniesieniu obrazu Matki Bożej Budzieszyńskiej do kościoła w Mokobodach. Data ta jest pewnym przełomem w historii kultu Matki Boskiej Budzieszyńskiej. Nowe miejsce, nowy kościół stał się dla zniewolonej wówczas Polski wielkim symbolem narodowym. Kościół, w którym się obraz znalazł, był świątynią wyjątkową gdyż upamiętniającą wielki sukces reformatorskich poczynań Sejmu Wielkiego – Konstytucję 3 Maja, dla uwiecznienia, której zamierzano wybudować pomnik – „Świątynię Sławy Narodowej”. W 1874 roku Naczelnik Powiatu Siedleckiego Kaliński, prawosławny Rosjanin doznał uzdrowienia oczu przemywając wodą ze źródełka i w podzięce wystarał się o zezwolenie na zbudowanie kaplicy, którą wzniósł Jan Popowski, mieszczanin mokobodzki, umieszczając w ołtarzu kopię obrazu Matki Boskiej będącego na stałe w kościele w Mokobodach. Po kasacie zakonów w 1875 roku, przestało istnieć Sanktuarium w Kodniu i Leśnej. Zamieniono je na cerkwie prawosławne. Pozostało jedyne w diecezji Sanktuarium Mokobodzkie, do którego przybywali wierni z odległych okolic. Przybywający do Mokobód pątnicy tradycyjnie nawiedzają też Budzieszyn, gdzie w 1947 roku przy źródełku wybudowano grotę z kamieni polnych na wzór groty w Lourdes. W latach osiemdziesiątych naszego stulecia wzniesiono nowy kościół i wykonano kalwarię służącą licznie przybywającym pielgrzymom. Szczególnie wielkie rzesze gromadzą się w Budzieszynie na odpust Przemienienia Pańskiego – 6 sierpnia oraz w Mokobodach na odpust Narodzenia Najświętszej Marii Panny 8 września.
Jak Maciej Zięcia wyświęcał (Witold Lorentowicz)
Na skraju wsi Mokobody przy drodze skręcającej do Węgrowa stała stara kuźnia Macieja Zaruty, a za nią chata wtulona w zagajnik świerczyny. Po śmierci żony wraz z dorosłą córką Marynią uprawiał morgowy zagon i zajmował się kowalstwem. W kuźni pomagała mu Marynia waląc młotem nie gorzej od niejednego parobka. Wychowana przy ojcu, w trudnych warunkach, wyrosła na ładną pannicę. Wolała pomagać ojcu w kuźni niż robić w polu. W kuźni było zawsze wiele roboty. Jadące po wyboistych drogach kolaski łamały osie, koła, na których pękały obręcze, dyszle. Od kmieci i z majątku napływały zamówienia na motyki, siekiery, zawiasy i okucia. Mieli pełne ręce roboty i zapewniony dostatek. Ojciec patrząc na nią jak obciera pot z czoła mówił: Szkoda mi ciebie, Maryniu. Żebym mógł znaleźć jakiego parobczaka zajęłabyś się tylko domem i może wyszła za mąż. Jesteś ładna Maryniu, widzę jak na ciebie patrzą panowie czekający na kolaski. – Niech się tata nie martwi, jest mi tu dobrze i lubię tę robotę. Gdy ojciec kładł na kowadło rozżarzone do białości żelazo chwytała za większy młot i waliła w takt ojcowego młotka z taką siła, że skry sypały się wokół. Nieraz gdy im się coś sknociło ojciec krzywił się mówiąc: – Żeby cię wszyscy diabli wzięli! Nie mówił tego do Maryni, tylko tak, z przyzwyczajenia. Marynia, jak zawsze śmiejąc się, odpowiadała: – Tato, wystarczy mi jeden, reszta niech idzie w diabły. Śmieli się wtedy oboje i pracowali dalej. Rozmowę tę usłyszał diabełek Urbanek, który przemykał koło kuźni dążąc do Wodyń, do gorzelni, w której pracowali dwaj jego kuzyni, moczymordy jakich mało. Słysząc wezwanie Macieja do diabelskiej społeczności i zgodę córki na jednego, zatrzymał się i zza futryny zajrzał do kuźni. Kowal pod ścianą grzebał w kupie żelastwa, przy palenisku stała dorodna dziewczyna poruszając miechem Skry sypały się z paleniska oświetlając miłą twarz dziewczyny. Gdy się jej dłużej przyglądał, poczuł, że coś miłego dzieje się w jego sercu. Taką dziewuchę zaprząc do młota, to niesprawiedliwe, pomyślał. I podjął decyzję. Przybrał postać młodego parobczaka i wszedł do kuźni. Panie kowalu, mogę wyręczyć panienkę, to nie dla niej praca. Może przyjmiecie mnie do terminu, pracowałem trochę w kuźni. Przyjrzał mu się Maciej uważnie. Stał przed nim parobczak słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, o miłej twarzy okolonej bujną ciemną czupryną. spojrzał na Marynię, która przyglądała mu się ciekawie. Widząc aprobatę w jej oczach – zgodził się przyjąć chłopaka do terminu. Po pierwszym dniu pracy okazało się, że Urbanek zna się na robocie, to po prostu fachowiec. Nie tylko młotem walił lepiej od Maryni, ale potrafił to, co Maciej. Maciej z zadowolenia zacierał ręce. Nareszcie trafił mi się chłopak przydatny w kuźni, a może i dla Maryni, która łaskawym okiem spoglądała na Urbanka. Po kilku dniach zauważył, że młodzi mają się ku sobie. Bo któżby mógł się oprzeć mojej Maryni. Marynia zajęła się domem, dbała, by po ciężkiej pracy mieli co pojeść i w czyste się przebrać. Maciej z miejsca polubił Urbanka, Marynia całym sercem przylgnęła do niego. Urbanek czuł się szczęśliwy. Br… nie wrócę już do piekielnej zgrai, nie opuszczę kochanej Maryni. Odejdę, jak zrobili inni. Idylla szczęścia w domu kowala trwała przez kilka miesięcy i trwałaby dalej, gdyby Maciej nie zauważył tego. Gdy zabrakło krzesiwa lub suchej hubki ogień rozniecano za pomocą kawałka żelaza obijanego młotem na wszystkie strony dłuższy czas, aż stało się czerwone. Robił to zwykle Maciej. Zajęty inną robotą polecił to zrobić Urbankowi. Zadziwiło go to, co zobaczył. Urbanek kilka razy uderzył młotkiem i wsunął żelazo do paleniska, za chwilę zatrzeszczał ogień.
To niemożliwe, pomyślał Maciej i włosy stanęły mu dęba. Stał osłupiały. Rozpalić ogień zimnym żelazem, to jakaś szatańska sztuczka. Przerażony tym odkryciem postanowił nie wspominać o tym Maryni. Jeszcze tego samego dnia wstąpił do proboszcza i opowiedział o tym. Ksiądz wysłuchawszy Macieja przyznał mu rację. Wasze spostrzeżenia są słuszne. Szatan przybrał postać Urbanka i przeraża mnie myśl, że jest blisko waszej Maryni. Proszę księdza, zapytał Maciej, czy można, czy jest jakiś sposób wychrzcić szatana na człowieka? Bywało, że się zdarzało, ale bardzo rzadko. Szatan powstał z człowieka i może się w człowieka przeobrazić. Zależy to od niego, czy on tego chce. Jedyna rada, to zanurzyć go po szyję w święconej wodzie, potrzymać przez kilka minut. W pierwszej chwili, gdy padnie na niego woda święcona, wasz Urbanek zamieni się w diabła, będzie się rzucał i wył, trzymajcie go mocno, bo może wam kuźnię rozwalić. Gdy wytrzyma, po kilku minutach przybierze postać człowieka, znikną mu rogi, odpadnie ogon. Może się wam to uda. Nabierzcie z kropielnicy butlę święconej wody i spróbujcie. Nabrał Maciej butlę święconej wody z kropielnicy i z ciężkim sercem wracał do domu. Taki miły, zdolny chłopak, a diabeł. Jak to przyjmie Marynia, nie chciał myśleć o tym. Jak każdej soboty, po skończonej pracy w kuźni napełniano wodą beczkę i pierwszy wchodził do niej Maciej. Urbanek ścierką szorował mu plecy i szyję, potem Maciej szorował Urbanka. W sobotę po pracy Maciej pomny rad księdza zaniósł beczkę do zagajnika. Urbanek napełnił ją wodą i czekał na Macieja. Zjawił się Maciej z butlą w ręku. Dziś ty pierwszy, Urbanku. Nie sprzeciwił się majstrowi, ściągnął portki i zanurzył się po szyję. Sięgnął Maciej po butlę, drugą ręką chwycił Urbanka za czuprynę wtłaczając go do beczki. Ledwo struga święconej wody dosięgła głowy Urbanka, zawył nieludzkim głosem szamocząc się w beczce. Pod ręką Macieja tkwiły diabelskie różki. Trzymał szatana, który z wielką siłą starał się wydrzeć spod przygniatającej go ręki. Gdy cała zawartość butli spłynęła do beczki uczepił się jej wrębów i jęczał: – Wypuśćcie mnie, Macieju! Maryniu ratuj, bo nie ścierpię! – Ścierpisz, ścierpisz, Urbanku, zbijemy ci różki, obetniemy ogon i będziesz człowiekiem, wytrzymaj jeszcze chwilkę, tłumaczył mu Maciej. Powiedz, czy chcesz być człowiekiem? – Chcę, chcę, wyjęczał boleśnie, bo kocham waszą Marynię, Macieju. Och, jak ja tu cierpię. Stało się jak przewidział ksiądz. Ostre różki na głowie Urbanka stawały się coraz mniejsze, aż znikły zupełnie. Woda w beczce parowała jak zagotowana. Szatan Urbanek zmieniał się powoli w człowieka. Sięgnął Maciej ręką do ogonka Urbanka. Nie miał go. O boże, udało się. Dobrze mu ksiądz dobrodziej poradził. Obolałego Urbanka okrył kocem i ledwo trzymającego się na nogach zaprowadził do domu, ułożył na sofie. Przerażonej Maryni powiedział: – Zasłab w kąpieli, dbaj o niego, żeby nie zachorzał. Wyszedł przed dom, spojrzał w niebo, dziękując Bogu za cud. Do końca życia nie wspominał o tym Maryni. Przykazał także Urbankowi, a on powiedział, że nie pamięta. Pobrali się i Marynia była z nim szczęśliwa, a Maciej zadowolony z zięcia. Bo dobry chłopak z tego Urbanka.