Legendy Gminy Wiśniew

Legenda o Mościbrodach 1 
Po powstaniu styczniowym majątek Jarząbów w Mościbrodach został oddany w ręce carskiego generała Maniukina. Maniukin przybył tutaj z rodziną, zamieszkał, gospodarował i podobno bardzo dbał o majątek. Córka generała jeździła w gości na białym koniu do sąsiedniego dworu odległego jakieś 35 kilometrów.  Ten biały koń to była ulubiona klacz generała Maniukina, podobno uratowała mu życie podczas wojny rosyjsko-japońskiej i generał podkuł ją złotymi podkowami. Klacz jednak zachorowała i zdechła.  Podobno generał pochował ją  w pobliskich  wydmach wraz z tymi cennymi podkowami.  Gdy po wyzwoleniu  generał wyprowadził się, mieszkańcy przekopywali wydmy w poszukiwaniu skarbu – złotych podków białej klaczy. Do dzisiaj nikt skarbu nie znalazł.
 Legenda o Mościbrodach 2
Legenda głosi, że jak Tadeusz Kościuszko ruszał na bitwę pod Maciejowicami, zajechał do Dworu na Michę i smacznie tu podjadł. Kościuszko przejeżdżał również tędy jak jechał na przegląd wojska, jadąc od Księżnej Ogińskiej, która oddała mu wszystkie kosztowności rodowe, a sama kazała się pochować w pozłacanej biżuterii wykonanej z drewna.
 

Legendy Gminy Mokobody

Legenda Kisieleńska  (Leonard Wysocki)
 Przy drodze z Niwisk, w kierunku na Mokobody, w pobliżu wsi Kisielany-Żmichy, nad zakolem rzeki Liwiec, znajduje się dawien dawna olbrzymi głaz z różowego granitu. Żył w tych stronach nad rzeką rybak stateczny i pracowity. Na imię mu było Ambroży. Synów miał czterech, chłopów na schwał, lecz żaden radości ojcu nie przysporzył, co bardzo trapiło starego. Najstarszy Bonifacy trunków rozmaitych sobie nie odmawiał, a po pijaku burdy czynił w okolicznych gminach. Cezary rok młodszy, za białogłowami się oglądał, nie bacząc zaś, czy z panną, czy mężatką ma do czynienia. Syn kolejny Damazy, już z młodości przydomek sobie zyskał „lepkie ręce”- kradł gdziekolwiek się dało i
bez znaczenia na wartość. Najmłodszy Eustachy lenistwem wszystkich trzech razem wziętych przewyższał, całymi dniami na łąki ciągle się wymykał i leżąc na trawie, a w niebo patrząc fujarki strugał i figurki przedziwne. Mijały tak dni, miesiące i lata… -Któremu z nich schedę przekazać?- myślał Ambroży, żona mu dawno umarła, ja też legnę wkrótce, a oni roztrwonią to, com w trudzie ciężką pracą uzyskał. Jednakże jednemu dorobek przekazać muszę, bo inaczej do gardeł się rzucą. Słowo ojcowskie natomiast uszanować muszą. Pewnego razu wezwał wszystkich do siebie i powiedział: -Pójdziecie w świat! Czterech was jest, więc w cztery strony świata powędrujecie. Nic na drogę wam nie daję, a który do mnie po roku z najlepszym gościńcem powróci ten gospodarkę dostanie, pozostali będą musieli go słuchać. Powiedziawszy to krzyżem ich przeżegnał na drogę i wyprawił. 
Szedł tedy Bonifacy na wschód przez lasy nieprzebyte i bagna zdradzieckie. Żywił się jagodami i zwierzyną w lesie schwyconą. Razu pewnego, gdy na polanie leśnej się położył, aby odetchnąć trochę, ujrzał, że w wysokiej trawie coś pobłyskuje. Nóż to był myśliwski, ze stali hartowanej, rękojeść miał bogato zdobioną, wysadzaną drogimi kamieniami. -To będzie mój podarek dla ojca! Lepszego nikt nie przyniesie!- zakrzyknął rozradowany i zawrócił w stronę domu.
Cezary tymczasem podążał na południe. Wędrował długo, do gór wysokich doszedł. W grotach nocował, pił czystą wodę ze strumieni i jaja wybierał z gniazd napotkanych. Natknął się razu pewnego na watahę zbójników, która na kupców przejeżdżających napadała, przystał do nich, a po niedługim czasie pokaźny trzos dukatów zebrał i do ojca postanowił powrócić. 
Damazy poszedł na zachód. Doszedł do dużego miasta, gdzie w nieznanym języku mówiono. Ubranie zniszczone w drodze sprawiało, że ludzie brali go za żebraka i nie jednokrotnie przepędzali kijami. Głodem przymierać zaczął, więc z konieczności zajął się tym, co robić potrafił najlepiej- kraść. Raz jeden ukradł bogatemu kupcowi szablę i z nią postanowił się w rodzinnym domu pojawić.
Najmłodszy Eustachy na północ podążał tak długo, aż nad brzeg morza doszedł. Na plaży usiadł zasmucony, że oto przed nim kres jego wędrówki. -Iść dalej nie można, popłynąć nie mam czym, chyba idzie zawrócić do domu, lecz nijak z pustymi rękoma. Pójdę póki co brzegiem morza, może kogoś spotkam. I w ten sposób do wioski rybackiej doszedł, gdzie życzliwie go przyjęto. Tutaj zamieszkał i pracować zaczął. Rok prawie minął i o powrocie myśleć zaczynał. Na pamiątkę mieszkańcy dali mu sieć starannie wyplecioną. 
Tymczasem Ambroży z dnia na dzień coraz słabszy z utęsknieniem synów swych wypatrywał. 
Gdy pojawili się już wszyscy czterej ojciec oznajmił: -Ty Eustachy będziesz moim następcą, ty tutaj będziesz gospodarował! Nie uciekłeś się do siły, podstępu i przemocy. Cieszę się, że mam chociaż jednego takiego syna! Teraz mogę spokojnie umierać.Gdy powiedział te słowa Cezary z gniewu schwycił ojca za gardło i przydusił, w tym czasie Bonifacy wbił w serce starego swój nóż myśliwski. A Eustachy otrzymał cios szablą przez głowę. W tej chwili rozpętała się niesamowita burza. Niebo powlekło się czarnymi chmurami, a błyskawice oślepiły obecnych. Z nieba spadł grad wielkości pięści, a wraz z nim kamienie. Rzeka spłynęła potężną falą, jakiej najstarsi nie pamiętali. 
Kiedy żywioł ucichł i poczęto oglądać szkody, stwierdzili sąsiedzi, że zagroda Ambrożego zniknęła całkowicie z powierzchni ziemi. W miejscu gdzie stała, leżał teraz gigantyczny głaz, a przy nim ciało zabitego ojca i najmłodszego syna jego. Zwłoki pochowano, jak nakazywał obyczaj na pobliskich cmentarzu. Ciał morderców nigdy nie odnaleziono. Ich szkielety spoczywają pod owym gigantycznym głazem, potępione na wieczne czasy. Ten, kto kamień by obrócił znalazł by zapewne nie tylko kości, lecz też cenny nóż myśliwski, szablę i trzos pełen złotych dukatów. Kamień ten po dziś dzień nietknięty pozostał, bo nikt nie chce ruszyć go z miejsca, gdzie siły nadprzyrodzone rzuciły, go dla ukarania grzeszników. Spogląda tajemniczo na płynące wody Liwca.
Historia Matki Boskiej z Budzieszyna
Miejscowa tradycja wiąże początki kultu Matki Boskiej z Budzieszyna z XII-wieczną legendą-historią cudownego obudzenia żołnierzy polskich przez nadzwyczajny blask bijący od wizerunku Madonny z Dzieciątkiem, dzięki któremu polski obóz został uratowany przed podstępnym napadem Jadźwingów. Stąd taż wywodzi swoją etymologię nazwa miejscowości Budzieszyn, która nosiła pierwotnie nazwę „Zbuszisyn” (zbudzić synów), a następnie „Budzisin” I obecnie Budzieszyn. W miasteczku Mokobodach wybudowano kościół i erygowano parafię w 1513 roku, połączenia parafii budzieszyńskiej i mokobodzkiej dokonano dopiero w 1646 roku.W pobliżu kościoła budzieszyńskiego znajduje się źródełko, którego woda leczyła w przeszłości jak i dziś różne choroby i słabości ludzkie a zwłaszcza oczy. Informacje o takich faktach podają XVI wieczne protokóły wizytacyjne biskupów, m.in. Bpa Stafana Rupniewskiego, Franciszka Kobielskiego, Pawła Dąbkowskiego, dziekana węgrowskiego oraz potwierdzają liczne wota pozostawione jako forma podzięki za uzyskane uzdrowienia i wysłuchane prośby. Wyrazem rosnącego kultu obrazu było ozdobienie go w 1737 roku sukienką haftowaną a następnie w roku 1787 sukienką srebrną wykonaną z przetopionych wotów zgromadzonych wokół obrazu. Kult Matki Bożej Budzieszyńskiej nasilił się bardzo w czasie rozbiorów Polski a zwłaszcza w okresie powstania listopadowego i styczniowego. Rząd carski w tym czasie wprowadził szeroko zakrojone represje, które nie ominęły kościoła budzieszyńskiego. Został on zamknięty a następnie rozebrany po przeniesieniu obrazu Matki Bożej Budzieszyńskiej do kościoła w Mokobodach. Data ta jest pewnym przełomem w historii kultu Matki Boskiej Budzieszyńskiej. Nowe miejsce, nowy kościół stał się dla zniewolonej wówczas Polski wielkim symbolem narodowym. Kościół, w którym się obraz znalazł, był świątynią wyjątkową gdyż upamiętniającą wielki sukces reformatorskich poczynań Sejmu Wielkiego – Konstytucję 3 Maja, dla uwiecznienia, której zamierzano wybudować pomnik – „Świątynię Sławy Narodowej”. W 1874 roku Naczelnik Powiatu Siedleckiego Kaliński, prawosławny Rosjanin doznał uzdrowienia oczu przemywając wodą ze źródełka i w podzięce wystarał się o zezwolenie na zbudowanie kaplicy, którą wzniósł Jan Popowski, mieszczanin mokobodzki, umieszczając w ołtarzu kopię obrazu Matki Boskiej będącego na stałe w kościele w Mokobodach. Po kasacie zakonów w 1875 roku, przestało istnieć Sanktuarium w Kodniu i Leśnej. Zamieniono je na cerkwie prawosławne. Pozostało jedyne w diecezji Sanktuarium Mokobodzkie, do którego przybywali wierni z odległych okolic. Przybywający do Mokobód pątnicy tradycyjnie nawiedzają też Budzieszyn, gdzie w 1947 roku przy źródełku wybudowano grotę z kamieni polnych na wzór groty w Lourdes. W latach osiemdziesiątych naszego stulecia wzniesiono nowy kościół i wykonano kalwarię służącą licznie przybywającym pielgrzymom. Szczególnie wielkie rzesze gromadzą się w Budzieszynie na odpust Przemienienia Pańskiego – 6 sierpnia oraz w Mokobodach na odpust Narodzenia Najświętszej Marii Panny 8 września.
Jak Maciej Zięcia wyświęcał (Witold Lorentowicz)
Na skraju wsi Mokobody przy drodze skręcającej do Węgrowa stała stara kuźnia Macieja Zaruty, a za nią chata wtulona w zagajnik świerczyny. Po śmierci żony wraz z dorosłą córką Marynią uprawiał morgowy zagon i zajmował się kowalstwem. W kuźni pomagała mu Marynia waląc młotem nie gorzej od niejednego parobka. Wychowana przy ojcu, w trudnych warunkach, wyrosła na ładną pannicę. Wolała pomagać ojcu w kuźni niż robić w polu. W kuźni było zawsze wiele roboty. Jadące po wyboistych drogach kolaski łamały osie, koła, na których pękały obręcze, dyszle. Od kmieci i z majątku napływały zamówienia na motyki, siekiery, zawiasy i okucia. Mieli pełne ręce roboty i zapewniony dostatek. Ojciec patrząc na nią jak obciera pot z czoła mówił: Szkoda mi ciebie, Maryniu. Żebym mógł znaleźć jakiego parobczaka zajęłabyś się tylko domem i może wyszła za mąż. Jesteś ładna Maryniu, widzę jak na ciebie patrzą panowie czekający na kolaski. – Niech się tata nie martwi, jest mi tu dobrze i lubię tę robotę. Gdy ojciec kładł na kowadło rozżarzone do białości żelazo chwytała za większy młot i waliła w takt ojcowego młotka z taką siła, że skry sypały się wokół. Nieraz gdy im się coś sknociło ojciec krzywił się mówiąc: – Żeby cię wszyscy diabli wzięli! Nie mówił tego do Maryni, tylko tak, z przyzwyczajenia. Marynia, jak zawsze śmiejąc się, odpowiadała: – Tato, wystarczy mi jeden, reszta niech idzie w diabły. Śmieli się wtedy oboje i pracowali dalej. Rozmowę tę usłyszał diabełek Urbanek, który przemykał koło kuźni dążąc do Wodyń, do gorzelni, w której pracowali dwaj jego kuzyni, moczymordy jakich mało. Słysząc wezwanie Macieja do diabelskiej społeczności i zgodę córki na jednego, zatrzymał się i zza futryny zajrzał do kuźni. Kowal pod ścianą grzebał w kupie żelastwa, przy palenisku stała dorodna dziewczyna poruszając miechem Skry sypały się z paleniska oświetlając miłą twarz dziewczyny. Gdy się jej dłużej przyglądał, poczuł, że coś miłego dzieje się w jego sercu. Taką dziewuchę zaprząc do młota, to niesprawiedliwe, pomyślał. I podjął decyzję. Przybrał postać młodego parobczaka i wszedł do kuźni. Panie kowalu, mogę wyręczyć panienkę, to nie dla niej praca. Może przyjmiecie mnie do terminu, pracowałem trochę w kuźni. Przyjrzał mu się Maciej uważnie. Stał przed nim parobczak słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, o miłej twarzy okolonej bujną ciemną czupryną. spojrzał na Marynię, która przyglądała mu się ciekawie. Widząc aprobatę w jej oczach – zgodził się przyjąć chłopaka do terminu. Po pierwszym dniu pracy okazało się, że Urbanek zna się na robocie, to po prostu fachowiec. Nie tylko młotem walił lepiej od Maryni, ale potrafił to, co Maciej. Maciej z zadowolenia zacierał ręce. Nareszcie trafił mi się chłopak przydatny w kuźni, a może i dla Maryni, która łaskawym okiem spoglądała na Urbanka. Po kilku dniach zauważył, że młodzi mają się ku sobie. Bo któżby mógł się oprzeć mojej Maryni. Marynia zajęła się domem, dbała, by po ciężkiej pracy mieli co pojeść i w czyste się przebrać. Maciej z miejsca polubił Urbanka, Marynia całym sercem przylgnęła do niego. Urbanek czuł się szczęśliwy. Br… nie wrócę już do piekielnej zgrai, nie opuszczę kochanej Maryni. Odejdę, jak zrobili inni. Idylla szczęścia w domu kowala trwała przez kilka miesięcy i trwałaby dalej, gdyby Maciej nie zauważył tego. Gdy zabrakło krzesiwa lub suchej hubki ogień rozniecano za pomocą kawałka żelaza obijanego młotem na wszystkie strony dłuższy czas, aż stało się czerwone. Robił to zwykle Maciej. Zajęty inną robotą polecił to zrobić Urbankowi. Zadziwiło go to, co zobaczył. Urbanek kilka razy uderzył młotkiem i wsunął żelazo do paleniska, za chwilę zatrzeszczał ogień.
To niemożliwe, pomyślał Maciej i włosy stanęły mu dęba. Stał osłupiały. Rozpalić ogień zimnym żelazem, to jakaś szatańska sztuczka. Przerażony tym odkryciem postanowił nie wspominać o tym Maryni. Jeszcze tego samego dnia wstąpił do proboszcza i opowiedział o tym. Ksiądz wysłuchawszy Macieja przyznał mu rację. Wasze spostrzeżenia są słuszne. Szatan przybrał postać Urbanka i przeraża mnie myśl, że jest blisko waszej Maryni. Proszę księdza, zapytał Maciej, czy można, czy jest jakiś sposób wychrzcić szatana na człowieka? Bywało, że się zdarzało, ale bardzo rzadko. Szatan powstał z człowieka i może się w człowieka przeobrazić. Zależy to od niego, czy on tego chce. Jedyna rada, to zanurzyć go po szyję w święconej wodzie, potrzymać przez kilka minut. W pierwszej chwili, gdy padnie na niego woda święcona, wasz Urbanek zamieni się w diabła, będzie się rzucał i wył, trzymajcie go mocno, bo może wam kuźnię rozwalić. Gdy wytrzyma, po kilku minutach przybierze postać człowieka, znikną mu rogi, odpadnie ogon. Może się wam to uda. Nabierzcie z kropielnicy butlę święconej wody i spróbujcie. Nabrał Maciej butlę święconej wody z kropielnicy i z ciężkim sercem wracał do domu. Taki miły, zdolny chłopak, a diabeł. Jak to przyjmie Marynia, nie chciał myśleć o tym. Jak każdej soboty, po skończonej pracy w kuźni napełniano wodą beczkę i pierwszy wchodził do niej Maciej. Urbanek ścierką szorował mu plecy i szyję, potem Maciej szorował Urbanka. W sobotę po pracy Maciej pomny rad księdza zaniósł beczkę do zagajnika. Urbanek napełnił ją wodą i czekał na Macieja. Zjawił się Maciej z butlą w ręku. Dziś ty pierwszy, Urbanku. Nie sprzeciwił się majstrowi, ściągnął portki i zanurzył się po szyję. Sięgnął Maciej po butlę, drugą ręką chwycił Urbanka za czuprynę wtłaczając go do beczki. Ledwo struga święconej wody dosięgła głowy Urbanka, zawył nieludzkim głosem szamocząc się w beczce. Pod ręką Macieja tkwiły diabelskie różki. Trzymał szatana, który z wielką siłą starał się wydrzeć spod przygniatającej go ręki. Gdy cała zawartość butli spłynęła do beczki uczepił się jej wrębów i jęczał: – Wypuśćcie mnie, Macieju! Maryniu ratuj, bo nie ścierpię! – Ścierpisz, ścierpisz, Urbanku, zbijemy ci różki, obetniemy ogon i będziesz człowiekiem, wytrzymaj jeszcze chwilkę, tłumaczył mu Maciej. Powiedz, czy chcesz być człowiekiem? – Chcę, chcę, wyjęczał boleśnie, bo kocham waszą Marynię, Macieju. Och, jak ja tu cierpię. Stało się jak przewidział ksiądz. Ostre różki na głowie Urbanka stawały się coraz mniejsze, aż znikły zupełnie. Woda w beczce parowała jak zagotowana. Szatan Urbanek zmieniał się powoli w człowieka. Sięgnął Maciej ręką do ogonka Urbanka. Nie miał go. O boże, udało się. Dobrze mu ksiądz dobrodziej poradził. Obolałego Urbanka okrył kocem i ledwo trzymającego się na nogach zaprowadził do domu, ułożył na sofie. Przerażonej Maryni powiedział: – Zasłab w kąpieli, dbaj o niego, żeby nie zachorzał. Wyszedł przed dom, spojrzał w niebo, dziękując Bogu za cud. Do końca życia nie wspominał o tym Maryni. Przykazał także Urbankowi, a on powiedział, że nie pamięta. Pobrali się i Marynia była z nim szczęśliwa, a Maciej zadowolony z zięcia. Bo dobry chłopak z tego Urbanka.

Legendy Gminy Siedlce

Legenda o Stoku Lackim (Bajka napisana przez Różę Somla-Dembowską)
Było to bardzo dawno temu, przed prawie dwustu laty, kiedy Stok Lacki był własnością hrabiego Stanisława Rostworowskiego, żołnierza wielce zasłużonego dla Polski. Jego majątek był wielki. Był właścicielem wszystkich pól, lasów i łąk, nie tylko w Stoku Lackim, ale także w Pruszynie, Błogoszczy, Grubalach, Osinach i Joachimowie. Kiedy urodził mu się syn Joachim, wszyscy byli szczęśliwi: rodzice, siostry, służba dworska i folwarczna, a także mieszkańcy Stoku Lackiego. Joachim był oczkiem w głowie całej rodziny. Na co dzień nazywano go Jomcio. To on miał być dziedzicem całego majątku po rodzicach. Gdy Jomcio się urodził, rodzice wybudowali niwy folwark, który na cześć synka nazwali Joachimów. Takie były wtedy zwyczaje. Rzeka została nazwana Helenką na cześć córki, a folwark – Joachimów na cześć syna. Jomcio był kapryśny i rozpieszczony. Długo nie mógł się zakochać i nie miał narzeczonej. Bywał na balach, bankietach i przyjęciach, gdzie spotykał piękne dziewczyny, ale żadna mu się nie podobała. Lata mijały, Jomcio został starym kawalerem. Kiedy miał 33 lata, pojechał na wielki bal koło Poznania. Tan poznał młodziutką panienkę, której było na imię Maria i o dziwo, zakochał się w niej na śmierć i życie, poprosił o rękę i wkrótce poślubił. Zjechali się goście z całego kraju. Wesele u Panny Młodej trwało kilka dni. Jomcio był szczęśliwy, bo całe życie marzył o wielkiej miłości. Pragnął założyć rodzinę i mieć dużo dzieci. Po uroczystościach weselnych Joachim i Maria wyjechali w podróż poślubną do słonecznej Italii. Po powrocie z podróży zamieszkali we Dworze w Stoku Lackim. A dwór był dokładnie tam, gdzie stoi pałac. Byli szczęśliwi i zakochani. W upalne lato siadali w zacienionej altanie spowitej pnącymi różami, słuchali śpiewu skowronków i pili zimny kompot z owoców zebranych w dworskim sadzie. Wieczorem, w świetle księżyca przechadzali się po alejkach parku trzymając się za ręce i podziwiali niebo usiane gwiazdami, a do snu śpiewały im słowiki, a słowikom wtórowały żabki swoje re-re kum-kum. Niestety rok później w środku lata do Stoku Lackiego została przywleczona straszna zaraza. Codziennie umierali ludzie i byli grzebani na Grycznej Górze. Zmarła też ukochana żona Joachima, która lada dzień miała urodzić mu dzidziusia. Joachim szalał z rozpaczy i szlochał waląc pięściami i głową o ścianę. Nie mógł pogodzić się z utratą ukochanej żony i nienarodzonego dzidziusia. Na cześć Marii kazał wybudować kapliczkę na Grycznej Górze, a na fasadzie kościoła w Pruszynie kazał wmurować tablicę pamiątkową. Te tablicę możecie obejrzeć i przeczytać wyryty na niej napis na południowej ścianie zewnętrznej kościoła w Pruszynie. Rok później, zrozpaczony i załamany Joachim sprzedał na zawsze ze Stoku Lackiego w dalekie strony, bo chciał o wszystkim zapomnieć. Zakochał się, ożenił po raz drugi dopiero 17 lat później. Miał czworo udanych dzieci i bardzo dużo mądrych wnucząt. A morał jest taki: Najważniejsze są w życiu Miłość i Rodzina.

Legendy Gminy Skórzec

Legenda o krzyżu w Skórcu
Jak głosi legenda krzyż znajdujący się obecnie w kościele w Skórcu, został tam przeniesiony z kaplicy kasztelana Cieszkowskiego po tym, jak z krzyża zaczęły spływać łzy; odczytano to jako znak, że sam Chrystus chce, aby jego wizerunek przenieść do kościoła skórzeckiego. 
Legenda o złodziejach Skórzeckich
Legenda głosi, że przez Skórzec trzeba jechać z prędkością ponad 60km/h, żeby kół nie poodkręcali, a w kościele lepiej nie klękać, bo buty ukradną.
Skórzec (w pierwszych zapisach Skorcz) był pierwotnie przydatkiem do Ługu. Miał dziwną funkcję.  W kronice parafialnej została zamieszczona wzmianka o „zesłańcach”, którzy jako pierwsi mieli w Skórcu  zamieszkać. Słowo „zesłaniec” z czasem nabrało wielce pozytywnych znaczeń, ale wtedy, kiedy Skórzec się  rodził, żadnych chwalebnych niuansów znaczeniowych w sobie nie zawierało. Bo ci „zesłańcy” to prawdopodobnie byli ludzie z marginesu, pospolici przestępcy, którzy nie rokowali żadnej poprawy.  Wysyłano ich więc na przymusowe osiedlenie na pogranicznym odludziu. (To „na pogranicznym” wynika oczywiście z przeświadczenia, że zalążki Skórca powstały jeszcze w czasach samodzielności Mazowsza). Słowo „skorcz” (w południowej Wielkopolsce i na Kaszubach znane do dziś), czy w formie rozszerzonej „skorzec”, oznaczało szpaka i niewątpliwie od skory, czyli przylatujący wczesną wiosną pochodzi. W XVI wieku mogło mieć dziś nieznaną symboliczną warstwę znaczeniową. Może określano w ten sposób ludzi, których obecnie nazywamy „niebieskimi ptakami”? W każdym razie zła sława towarzyszyła Skórcowi długo. I pewnie to także i dlatego w roku 1711 zbudowano w Skórcu kościół i ściągnięto do niego zakon marianów, by ci „grzeszne skórzeckie dusze ratowali”, co oni z pewnym skutkiem niewątpliwie czynili, choć jeszcze po II wojnie światowej w siedleckich sklepach zdarzały się ostrzegawcze pokrzyki: „Uwaga, ludzie, baba ze Skórca weszła”.

Legendy Gminy Domanice

Legenda o powstaniu Emilianówki
Dawno, dawno temu, może był to już XIX, a może jeszcze XVIII w., choć historia Polski raczej wskazuje na XIX, na ziemiach leśnych leżących dzisiaj w obszarze Gminy Domanice, mieszkała bardzo zamożna kobieta, Emilia, w której własności była większość ziemi. Może była prekursorką uwłaszczania chłopów, a może nie, w każdym razie rozdała swoją ziemię tym, którzy u niej pracowali. A Ci, na jej cześć, nazwali wieś Emilianówka.

Legendy Gminy Zbuczyn

Legenda głosi, że w jak wytyczono szlak królewski Via Jagiellońska – między Litwą a Polską, miejscowość, której nazwa od tego się wzięła, odgrywał ważną rolę będąc na szlaku. Miejscowe zbóje napadali bowiem na przejeżdżające szlakiem karawany, a nazywano ich „zbójczynniki-ludzie zbuczyny”.
Krzesk
Okolice Krzeska leżą w zlewisku rzeki Krzny. Tworzą równinę znacznie zabagnioną. Na podmokłych terenach rosną lasy olchowe, a w wyżej położonych, bardziej piaszczystych – lasy sosnowe i mieszane. Dawno temu rosło tu również bardzo dużo różnych krzaków. Prawdopodobnie od nich miejscowość wzięła nazwę (krze, krzaki) – Krzesk. Drugą część nazwy zawdzięcza Królowej Jadwidze, która przejeżdżając tędy zachwycała się pięknem tych terenów. Kiedy z zachwytem wypowiedziała „Ach, jakie piękne niwy!”, zaczęto miejscowość nazywać Krzesk – Królowa Niwa. 
Sobicze 
Powstanie wsi Sobicze sięga czasów króla Stefana Batorego (1533 – 1586), który panował w Polsce w latach 1576 – 1586. Prowadził on wojny z Moskwą o Inflanty. W czasie jednej z wypraw jego żołnierze oblegali twierdzę Psków, której długo nie mogli zdobyć. Wtedy jeden z rycerzy – Jan Sobicz- wpadł na pomysł, który przyczynił się do zdobycia twierdzy. Nakrył się snopami świeżo skoszonego zboża, wziął gar rozpalonej smoły, podkradł się pod bramę grodu i podpalił ją. Rycerze poprzez spaloną bramę wdarli się do środka i zdobyli gród. Za ten czyn Stefan Batory po zakończonej wyprawie nagrodził rycerza Jana Sobicza, dając mu z dóbr królewskich pewną ilość ziemi. Nadawanie ziemi odbywało się w ten sposób, że nagrodzony (w zależności od zasług) otrzymywał tyle ziemi, ile zdołał w wyznaczonym czasie obejść pieszo lub objechać konno. Jan Sobicz na otrzymanych terenach założył wieś, którą nazwał od swojego nazwiska – Sobicze, osadził tam swoją rodzinę oraz chłopów (niewolników), którzy na nich pracowali. Potomkowie Jana Sobicza mieszkają na tych terenach do dziś (zresztą nie tylko w Sobiczach, ale i w innych okolicznych wioskach) jako Sobiczewscy.
Izdebki 
Podobnie było z rodziną Izdebskich. Nie wiadomo, od którego króla i za jakie zasługi, rycerz Piotr Izdebski otrzymał obszar ziemi, którą w ciągu jednego dnia objedzie wierzchem siedząc na koniu. Udało mu się objechać i oznaczyć ziemię i las, gdzie obecnie znajdują się 4 wioski: Izdebki Wąsy, Izdebki Kośmidry, Izdebki Błażeje i Izdebki Kosmy. Było to w tych czasach, kiedy powstawały Sobicze. Najpierw powstała jedna wieś – Izdebki Moczydła (był to sam gród). Później Piotr Izdebski swoją ziemię podzielił pomiędzy czterech synów. Jedną część dostał Paweł, który miał bardzo duże wąsy (nazywano go Pawłem Wąsem). Utworzył on wieś Izdebki Wąsy. Drugi syn – Błażej – utworzył wieś Izdebki Błażeje. Trzeci syn – Kosma – Izdebki Kosmy, które obecnie niektórzy nazywają Izdebki Kosny. Ostatni syn – Kośmider – utworzył wieś o nazwie Izdebki Kośmidry. We wsiach tych osadzeni byli również chłopi, najczęściej niewolnicy z wypraw, którzy pracowali na swoich panów. Obecni potomkowie rodziny Izdebskich żyją w tych czterech wioskach oraz w innych w okolicy.
Wesółka
Z powstaniem wsi Wesółka wiąże się następująca opowieść:
Tereny tutejszych miejscowości (oprócz nielicznych bogatych rodów, jak: Zalewscy czy Marchoccy) zamieszkane były przez ubogą szlachtę tzw. zaściankową. Zwyczajem szlachty było organizowanie tzw. zjazdów, odwiedzin, libacji, zabaw, itp. Mężczyźni tutejszej szlachty zaściankowej nie mieli tyle pieniędzy na organizowanie zjazdów i zabaw. Dlatego też, aby zabawić się, pograć w karty czy popić, udawali się do karczm czyli zajazdów. Każda szanująca się wieś miała swoją karczmę, której właścicielem najczęściej był Żyd. Karczmy te były usytuowane przy szlakach komunikacyjnych. Przez te tereny wiódł tzw. Szlak Wileński. W jednej z miejscowości Żyd, chcąc ściągnąć więcej gości, wynajął grajka – skrzypka, który codziennie przygrywał biesiadującym. Chętnie tu przyjeżdżano i było tu bardzo wesoło. Karczmę nazwano „Wesoła”. Miejscowość, w której ta karczma stała, zaczęto również nazywać „Wesolą”, później „Wesołą”, aby ostatecznie spolszczyć i nazwać „Wesółką”. Często po mężów pijących w karczmie „Wesołej” przyjeżdżały żony, aby zabrać ich do domów. Bały się, żeby nie przepili lub nie przegrali w karty swoich majątków. Takie postępowanie żon lub matek skłoniło lekkomyślnych mężów i synów do ucieczki do innej karczmy. Gdy się już dobrze pobawili i nieźle im się z głów „kurzyło”, mówili nieraz: „Jedziemy do Sąsiadki, tam nas nie znajdą” i jechali do karczmy znajdującej się na trasie koło wsi Grochówka. Od tej karczmy część Grochówki, leżącą przy trasie komunikacyjnej, nazywana była bardzo długo Sąsiadką. Nawet na biletach autobusowych do lat 70-tych figurował przystanek Sąsiadka, a nie Grochówka. Karczma zaś stała w miejscu, gdzie dziś mieszkają Państwo Żelechowicz.
 Wólka Kamienna 
Zupełnie inna legenda związana jest z powstaniem wsi Wólka Kamienna.
Na południe od szosy w odległości około 0,5 km leży olbrzymi kamień, który wystaje z ziemi od 0,5-2 m. Według legendy kamień ten został przyniesiony przez polskiego diabła Borutę. A było to tak…
Bardzo dobrze powodziło się ludności zamieszkałej na tych terenach. Lasy pełne zwierzyny, drzewa, bujne zboża, miód i inne płody zapewniały dostatek. Nie było napadów ani kłótni. Polski diabeł Boruta nie mógł zdobyć „punktów” u Belzebuba, bo za mało ludzi sprowadził na złą drogę. Usiadł więc pod wierzbą i zamartwiał się swoim losem. Gdy się tak użalał nad sobą, spotkał wędrowca, który poznawszy powód niepokoju, doradził mu, żeby odciął spław drewna Wisłą oraz zboża i innych płodów do Gdańska. Wówczas ludzie, pozbawieni zbytu swoich towarów, zaczną narzekać, kłócić się, napadać, kraść, a wtedy łatwiej będzie mógł ich kusić i nastawiać przeciwko sobie. W ten sposób zdobędzie „dodatnie punkty” u Belzebuba. Posłuchał Boruta i postanowił zbudować tamę na Wiśle. Poleciał w Karpaty i zaczął nosić kamienie i zrzucać je do Wisły. Podczas kolejnego przelotu z kamieniem z pazurach, akurat nad Wólką, wybiła północ. W tym momencie zapiał kogut. A gdy kogut zapieje o północy, diabeł traci na ten czas swoją moc. Tak było i tym razem. Boruta stracił moc i nie utrzymał kamienia, który wysunął mu się z pazurów, upadł na ziemię i wbił się głęboko. Leży tu do dziś. Od tego kamienia wieś Wólka została nazwana Wólką Kamienną.

Legendy Gminy Suchożebry

Legenda Krześlińska  (Leonard Wysocki)
Jeśli ktoś z Państwa był kiedyś w krześlińskim kościele pamięta zapewne, że na portalu świątyni, z prawej jego strony wmurowana jest ludzka czaszka.
Czaszka ta patrzy pustymi oczodołami na cichy, przykościelny dziedziniec, na rosnące wokół drzewa i pobliskie domy, spojrzeniem nieodgadnionym, tajemniczym, pełnym majestatu śmierci, jak gdyby chciała powiedzieć tym, co mozolnie i pracowicie wiodą swoje dni: – MEMENTO MORI !
Było w tamtych stronach dwóch braci – Janusz i Andrzej. Jako, że im natura zalet cielesnych i duchowych oraz dobrodziejstw materialnych nie poskąpiła, szczęśliwy tedy i bogobojny żywot wiedli. Kochali się też nawzajem ogromnie, jeden w potrzebie krwi za drugiego przelać by się nie zawahał. Pasjami polować lubili. Razu pewnego burza ich niesamowita w lesie spotkała, przed którą uciekając, gajówkę pośród lasów kownaciskich naszli. Sędziwy borowy z córką prześliczną w niej mieszkał, Kachna lat 18 miała, włosy jako len, a oczy jako lipcowe czyste niebo. Od czasu tamtej burzy obaj gośćmi częstymi w gajówce bywali. Rozmowniejszy i weselszy Janusz szybko Kachnie w głowie zawrócił, a Andrzej widząc to zębami ze złości zgrzytać począł i myśli zazdrosne się w jego głowie rodziły. Złe ziarno kiełkowało, dojrzewało i wrogością wielką wyrosło. I gdy tradycyjnie do boru na łowy się wybrali, Andrzej strzelił do brata, trupem go na miejscu kładąc. Ciało kamieniem przyrzucił, w ziemi głęboko zakopał, mchem i liśćmi przysypał, po czym cichcem do dworu powrócił, sakwy spakował i w świat ruszył.
Stary ojciec po zaginięciu synów lata długie rozpaczał, twarz poorały mu zmarszczki bólu, oczy przygasły, a wysmukłą ongiś postać cierpienie ku ziemi przygięło. Z fundacji zrozpaczonego rodzica i za przychylnością diecezji kościół we wsi budowniczowie zaczęli wznosić. Atoli ciężka choroba zmogła strapionego i do łoża go przykuła. Wtedy to pojawił się we dworze furgonem zapylonym gość utrudzony uciążliwą podróżą, który skrzynię olbrzymią przywiózł i list jakowyś. Wędrowiec wyjaśnił, że Andrzej przed kilku laty we Francji pomarł, lecz pragnął by w ziemi ojczystej go pochować. Przywiózł on tedy ciało Andrzeja i list z wolą ostatnią.
„Brata zabiłem i pod trzema dębami w lesie zakopałem. Postrzelon jestem i z Bogiem się jednam, o wybaczenie i o słowo ojcowskie łaskawie proszę, takoż o pochówek w rodzinnej ziemi razem z bratem moim…”
Stary zaryczał jak niedźwiedź, duch mu wrócił. Tejże nocy sen miał przedziwny… Mury niewybudowanego jeszcze kościoła gorzały nieziemskim blaskiem. Przed wejściem ogień wielki się palił, a z ognia tego syn jego Andrzej, smagany purpurowymi językami, wołała uśmiechnięty: – Tutaj! Tutaj!
Ciała zamordowanego Janusza nie można było jednak odnaleźć.
Udręczony ojciec przed trumną Andrzeja codziennie stawał, a ksiądz o grzebanie go naglił. Stary zwlekał, łudząc się nadzieją, że odnajdą ciało Janusza, aż wreszcie zadecydował: – Pochowam cię w rodzinnej ziemi, lecz za grzech swój odpokutujesz!… I czaszkę syna do rąk wziąwszy na sługę skinął, coś mu szepnął, po czym obaj ku kościołowi poszli, stary z czaszką, a pachołek z kielnią i wiadrem zaprawy. Gdy czaszkę we frontową ścianę świątyni wmurowali, stary wyszeptał: Tutaj odpokutujesz! – Na ziemię runął, modląc się i płacząc z ziemi tej więcej już nie powstał. Nazajutrz dwa pogrzeby się odbyły- ojca i syna. Ciała Janusza nie znaleziono.
Po grobach nieszczęśników ślad do naszych czasów żaden nie pozostał, natomiast czaszka po dziś dzień połyskuje swą śmiertelną, majestatyczną bielą, jak gdyby mówiła: – Oto twoja przyszłość! Jam jest ostrzeżenie! Pamiętaj o śmierci!…
 
Ta sama legenda o Krześlinie, ale bez opracowania autorskiego
Legenda z  powstaniem kościoła w Krześlinie, która głosi, że dwóch braci (przyjaciół) zakochało się w jednej dziewczynie, prawdopodobnie pokojówce. Dziewczyna swoje względy okazywała młodszemu, co w starszym bracie wzbudzało duży gniew. Pewnego dnia zaprosił brata na polowanie, na którym go zabił. Po kilku latach miłość do pokojówki minęła, natomiast zabójcę zaczęły nękać wyrzuty sumienia. Udał się do spowiedzi, jednak nie uzyskał rozgrzeszenia ani u proboszcza, ani u biskupa, który poradził mu udać się do Rzymu. Nieszczęśliwy mężczyzna w Watykanie miał usłyszeć, że jako pokutę powinien pobudować kościół i sprowadzić zakonników, którzy będą się modlili w jego intencji. Inna wersja legendy mówi, że gdy starszy brat poszedł na wojnę i pozostawił młodą żonę, młodszy brat zalecał się do niej i wdał w romans. Po powrocie z wojny starszy brat zemścił się, zabijając młodszego na polowaniu. Czaszka wmurowana w ścianę kościoła miałaby być czaszką zabójcy – pokutnika. Według innych przekazów czaszka może być także czaszką jednego z budowniczych kościoła, który spadł z rusztowania i się zabił, lub czaszką jakiegoś zakonnika, który zmarł z Krześlinie.
 
Legenda o Suchożebrach
 
Według legendy w bardzo dawnych latach na terenie wsi Suchożebry rozegrała się wielka bitwa, w której zginęło wielu ludzi i wiele koni. Ciała ludzi i zwierzęta zakopano w pośpiechu licznych płytkich dołach. Po latach, gdy ziemia osiadła, miejscami na powierzchni ziemi wystawały kości głównie żebra. Legenda mówi, że duża ilość wystających z ziemi żeber były przyczyną nadania nazwy miejscowości „suche żebra” – Suchożebry. Potwierdzeniem opowieści zawartej w legendzie może być odkrycie przez archeologów opodal Suchożebrów licznych mogił i cmentarza prehistorycznego
Według  przypowieści, tereny te, ze słabą ziemią i małymi opadami nie dawały dużych dochodów. Ludność miejscowa była biedna. Żebracy nie otrzymywali dużych datków. Przekazywali więc sobie wiadomość, że w tych stronach żebry są suche (niewielkie, suche)
 

Legendy Gminy Mordy

Recepta na chciwość (Leonard Wysocki)
Wielu żydów mieszkało dawniej na podlasiu. Rzecz owa działa się w jednym miasteczku okolicznym Mordach, żył tam z rodziną kupiec Chaim. Prowadził swój sklep, gdzie artykuły przeróżne sprzedawał. Chciwy był ponad wszelką miarę i skąpy jednakoż. Ceny zawyżał, produkty zepsute sprzedawał, na kreskę nie dał nigdy. Każdego jak złodzieja traktował i na ręce mu patrzył. Po nocach spać nie mógł, gdyż mu się zawsze śniło, że sklep mu rabują, więc siedział za ladą i liczył rubelki. Jedyny był to sklep w mieście, więc czy lubiany, czy nie klientelę miał zawsze.
Żył też w miasteczku szewc Maciej, każdy go znał, bo i z każdym nie jedną kwartę gorzałki on wypił, bajdurzyć lubił przy szklanicy piwa i znał go z tego każdy. Gdy popił awanturnik był straszny, w gniew wpadał łatwo, chociaż na trzeźwo serce miał dobre i wrażliwe. Sprzeczał się razu jednego z Chaimem, że ten sprzedał mu flaszkę z wodą zamiast z wódką, na co żyd zaprzeczył oczywiście. Policję wezwano, sam burmistrz się pofatygował, ale kupiec zeznał, że Maciej sam wódkę za rogiem wypił, a teraz drugą butelkę chce wyłudzić. I tak też ten spór rozstrzygnięto. Szewc urażony zemstę poprzysiągł, po czym się w karczmie upił.
 Aż dnia jednego jak grom z nieba padła wiadomość, że Chaim zanim wódkę do butelek przeleje, najpierw żonie ją daje, by sobie w niej nogi moczyła, bo jest to ponoć lek na jej stawy bolące. Lekarz, który receptę kupcowej zalecił, potwierdził wszystko.  Mieszczan oburzenie ogarnęło straszne. Szyby w sklepie wybili i szli aby obić żyda. Zrozpaczony kupiec zrozumiał że czas uciekać. Lecz o dziwo pobiegł do Macieja, bo w nim nadzieję na uratowanie swą zobaczył. O wybaczenie go prosił, a ten że trzeźwy był akurat wybaczył mu, lecz zmienić się kazał, bo prędzej czy później co innego wyniknie i życia nie będzie już w stanie wyratować. Nakazał też biec do rady mieszkańców i sowicie ich opłacić, by pod dywan zamietli aferę cała, a samemu schronić się gdzieś na czas jakiś. Tak też Chaim uczynił.
Kilka tygodni jeszcze ludzie zębami zgrzytali na kupca, lecz nikt nie wiedział gdzie się podział, to i szybko zapomnieli, a gdy wrócił nikt już nie pamiętał o co poszło. Śledztwo radni umorzyli. A od tego momentu Chaim stał się pierwszym, który biednym pomagał, na borg towary dając. Pożyczek też znacznych udzielał, niewielki procent sobie licząc od tego. Z Maciejem w przyjaźni żył wielkiej i córkę mu swą za żonę nawet oddał. 
Ludzie nadziwić się nie mogli, jeszcze wiele lat później, że miejscowi Żydzi są tak uprzejmi i uczynni i że „wagę i miarę najlepszą na całym Podlasiu dają”.
Legenda o Mordach (Irena Ostaszyk)
Dawno temu, kiedy to ziemia siedlecka była niszczona i grabiona przez różnych najeźdźców ze wschodu i zachodu, kiedy to Tatarzy i Szwedzi i inne plemiona deptały ziemię podlaską, a niszczone i grabione wsie, osiedla i folwarki padały ofiarą grabieżców. Zginęła na podlasiu wieś rozłożona na pięknej równinie pod nazwą „Biały Kamień”. Nie tylko zniknęła jej wieś, ale na zawsze zniknęła jej nazwa. Dla potomnych pozostała tylko legenda zapisana gdzieś może na kartach pamięci przez gorliwych podlasiaków, do dziś jeszcze przenoszona z pokolenia na pokolenie. Ludzie opowiadali, że było tak.
Dawno temu w wielkim poście wielkiego tygodnia w nocy z Wielkiej Soboty na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, kiedy pierwsze pianie kogutów oznajmiało północ, na zaciszną podlaską wieś „Biały Kamień” napadła uzbrojona Jaćwież przyprowadzając Tatarów. Pracowita i bogobojna ludność tej wsi ogromadziła sobie na nadchodzące święta żywność. Wyposzczona i wycieńczona do cna sześciotygodniowym postem, utrudzona odpoczywała snem świątecznym, zaborcza i chciwa Jadźwież z nad górnej Narwi napadła nie wiadomo po raz który na śpiącą wieś tym razem na „Biały Kamień”, która to w kolebce podlania zajmowała poczestne miejsce w sąsiedztwie majątku Księcia Radziwiłła.
Następny majątek rozciągnięty bliżej Buga był własnością panów Korczewa. Nieszczęściem było dla wiosek, porozrzucanych z rzadka, gdyż nie miały one takiej obrony jak dwory, chociaż i one często padały ofiarą grabieżców. Największym jednak łupem stawały się nieszczęśliwe bezbronne wsie zamieszkiwane przez tubylczą szlachtę i chłopów. Napadom i rabunkom sprzyjały gęsto zalesione tereny Podlasia, które utrudniały poruszanie się napastnikom. One dawało im swobodne ujście po każdym napadzie. Wspomnianej nocy wielkosobotniej na wieś Biały Kamień, która stała się łupem rozwcieczonej Jadźwieży i uzbrojonej hordy Tatarów napadła na śpiącą wieś, zrabowali ją doszczętnie, ludzi wywlekli z chałup, wycieli w piel a piękną i zamożną wieś podpalili ze wszystkich stron, która doszczętnie spłonęła.
Legenda mówi‚ że z całej wioski uratowała się jedyna dziewica która niewiadomo jakim cudem znalazła się w bagnach pod krzewiną. Blada i drżąca ze strachu i zimna jakiś czas stała bez ruchu. Po chwili powoli wdrapała się na karpę ogromnej olchy tak przytulona do drzewa, drżąca i zapłakana, stała z utkwionym wzrokiem w gwiaździste niebo, którego teraz sięgały ogromne ogniste języki palącej się jej wioski od której dzieliły ja dobre trzy wiorsty drogi. Wiosenny wiatr kołysał stare olchly, które stały po pas w wodzie bagnistej. Powoli mijała okropna noc, wiatr ucichł, bladły ogniste smugi palącej się wsi. Jakaś tajemnicza cisza ogarnęła świat. Na wschodzie poczęło świtać. Rezurekcyjne słonce rzucało czerwone płomienie na pola i łęki i zwolna lizało przejrzyste perły rosy rozsypane po łące. Za chwilę po konarach drzew prześlizgiwały się promienie wschodzącego słońca i miłym ciepłym całunem obudziły z odrętwienia dziewicę, która ostrożnie z niedowierzaniem spojrzała przed siebie. Powoli zsunęła się, z karpy i ostrożnie krok po kroku znanymi sobie dróżkami przemierzała bagna w kierunku swojej wsi. Wyszła na szeroki piaszczysty gościniec i rozglądając się w koło szła prościuchno do wsi. Nikt nie zmącił nocnej ciszy, która jak zła wróżka taczała ją w koło. Gęsto usadzone przydrożne topole przesłaniały widok. Trzy wiorsty drogi minęła zda się w jednej chwili. Przystanęła tuż przed wioską na rozstajach dróg, gdzie stał krzyż wioskowy, dobrze jej znany. Przystanęła na chwilę by powitać Jezusa i oddać Mu należny pokłon, stąd do pierwszych budynków było kilkanaście kroków. Słońce coraz bardziej wytaczało się na wiosenne niebo. Dziewica stała jeszcze chwilę pod krzyżem ale wkrótce ruszyła do wsi. Nagle oczom jej ukazał się straszny widok. Kikuty niedopalonych jeszcze budynków odsłaniały się w blasku dnia. Przed jej oczyma miotał się gościniec wioskowy a na nim leżały pozabijane całe rodziny jej wsi. Ciała ich unużane we krwi błotnistej a z nich sączyły się ostatnie krople życia. Drżąc odruchowo postąpiła jeszcze kilka kroków i z niedowierzaniem patrzy na drogę lecz obraz krwawy nie zmienił się a bardziej potęgował się boleścią i widokiem pomordowanych. Nie dowierzała jeszcze własnym oczom, kiedy opodal spostrzegła wymordowaną swoją rodziną. Mimo woli cofnęła się pod krzyż gdzie na zwęglonej szubienicy wisiał na wpół osmalony jej uwielbiony Chrystus.
Ten sam, do którego co dzień przychodziła-Ubierała Go w wianki chabrowe i wraz z dziewczętami śpiewała w wieczory majowe. Ten sam, przy którym o zachodzie słońca żegnała na wieczny spoczynek swoich dziadków , sąsiadów a w dzieciństwie całe nieraz dni spędzała pod krzyżem u wygona. Teraz upadła pod krzyżem objęła spaloną głownię ramionami i jasnymi warkoczami opasała drzewo krzyża. Po chwili ciężko westchnęła obsunęła się u podnóża jego, z wielkim żalem ustami dotknęła krzyża. Jezu miłosierny, klęknęła, ulituj się wróć do życia moich najbliższych, wróć bohaterów, wróć. Żałosne jęki wyrywały się z jej piersi. Co chwilę jej oczy zalewały łzy. Z sąsiedniej parafii dolatywały głuche dźwięki dzwonu oznajmiając wiernym dzień Zmartwychwstania Pańskiego. A ona cięgiem jęczała , wróć mi Panie, moich wróć. W tym jęczeniu poczuła ogromną niemoc, głowa jej opadła na murawę i o dziwo widzi jak Chrystus wstaje z grobu i idzie w jej kierunku. W lewej dłoni niesie chorągiew a w prawej zaciska miecz potężny. Przystanął obok niej i słyszy słowa – wstań o nieszczęśliwa‚ sprawiedliwość zwycięży śmierć, wstań już wstań. Dziewica oprzytomniała i ostatkiem sił uniosła głowę ku Jezusowi lecz nikogo przed sobą nie ujrzała, ale wyrzeczone słowa Jezusa wrosły w nią jak kwiat paproci w serce sieroty.
Głowa jej znowu opadła bezwładnie obok krzyża , łzy potoczyły się jak grad i wsiąkały w ziemię, która płakała wraz z nią. Chrystus zda się wysłuchał prośby podlasianki, rychło zesłał na obozującą pod lasem Jaćwież z Tatrami, wielkiego wodza Rycerza Czarnego, który przybył z silnym oddziałem rycerstwa otoczył obóz  i rozproszył ich doszczętnie.
Rozgromiona dostatecznie uzbrojona banda uciekła w popłochu tracąc swego wodza i dużą siłę swojego napastniczego oddziału, nie mówiąc już o zagrabuonych łupach.
Tak mówi legenda że był to ich ostatni napad na tereny nadbużańskie.
Po tak wielkiej poniesionej klęsce pod Białym Kamieniem tak się załamali że nie tylko nie napadali już na Podlasie ale całe to napastnicze plemię wycofało się z zamieszkiwanego dotychczas Podlasia wschodniego z nad górnej Narwi aż daleko za rzekę za Narew, a na opustoszone przez nich ziemie napływała ludność nadbużańska i mazurska.
Kto jeszcze uratował się tej morderczej nocy z Białego Kamienia nie wie nikt. Legenda mówi że na zgliszczach wioski wkrótce powstało osiedle, które ku czci obrońców i tej wspaniałej dziewicy otrzymało nazwę „Mordy” wkrótce potem wielki Król. Władysław Jagiełło nadał tej historycznej osadzie przywilej miasta. I od tamtej pory nie ma już na Podlasiu wsi Biały Kamień a jest po dziś dzień miasto Mordy.
Każdego roku od niepamiętnych czasów w noc Wielkiej Soboty kiedy pierwsze koguty oznajmiają północ, wówczas strażacy którzy stoją u grobu Jezusa po zmianie kiedy obejmą warte drudzy ci pierwsi biorą strażackie bębny wychodzą na ulice miasteczka idą ulicami i bardzo głośno bębnią, długo nieraz już świt a jeszcze słychać odgłosy bębna po ulicach.
Przed niektóremi domami przystają a szczególnie tam gdzie są panny albo młode małżeństwa składają im życzenia wesołych i zdrowych świąt, pannom-szybkiego zamążpójścia, gospodarzom-urodzajnych plonów, młodym małżonkom-pięknych i zdrowych dzieci. Ludzie wybudzeni ze snu zrazu nie mogą się połapać co to takiego, ale zaraz wstają, podchodzą do okien, dziękują za życzenia i oczywiście nie obejdzie się bez poczęstunku wspaniałych strażaków, honorowej straży, którzy nie tylko raz trzymają straż przy grobie Jezusa. Ale przez cały a nawet całe lata pilnują i strzegą miasteczko przed pożarem. Tej nocy prawie wszystka młodzież nie śpi. W tą piękną wiosenną i świąteczną noc spacerują lub siadają na ławkach pod domami i gwarzą sobie. Babcia opowiadała że nikt nie pamięta daty, kiedy ten zwyczaj wszedł do Mordów dziadek mówił że on trwa od wieków. Gdyby tamtej tragicznej nocy ludzie nie spali toby na pewno nie było tej okrutnej tragedii i choć by nawet spalili wieś ale ludzie mogliby się uratować.

Legendy Gminy Kotuń

Ratownik Gabryś (Witold Lorentowicz)
Tu, gdzie teraz ciągną się broszkowskie stawy, w dalekiej przeszłości było jezioro sięgające do chałup Cisia, osłonięte od południa sosnowym borem, z północy gąszczami olszyn. Przybrzeżne płycizny porastały trzciny, sitowie i rogocizny. Ryb wszelakich i ptactwa było tu co niemiara.
O świtach i zmierzchach odbywały się koncerty ptasiej czeredy, wiosną przy akompaniamencie rechotu żab. Istny raj na ziemi. Młodego diabła Gabrysia przysłano tu, by sprawdził na broszkowskim dworze, czy farma o występkach młodego panicza jest prawdziwa.
Szwendał się Gabryś po dworskich pokojach, przyglądał się, podsłuchiwał. Młody, przystojny panicz Boguś pobierał nauki w Paryżu. Zjechał na wakacje do domu, wpadając już w pierwszym dniu w ramiona guwernantki, kruczowłosej Włoszki. Podpatrywał ich Gabryś, ale niczego zdrożnego nie zauważył. Kochali się namiętnie jak się kochają młodzi. Patrząc na kochającą się parkę, na ich pieszczoty, sam się w niej zakochał. Do tego stopnia, że zapomniał po co go tu przysłano. Patrząc na ich miłowanie pojękiwał z cicha:- Dlaczego nam zostawiono serca, chyba dlatego, by dręczyć nas. Rozkochanym okiem pożerał Emilkę i piekielnym okiem mierzył znienawizdzego Bogusia. Żeby chociaż raz wziąć ją w ramiona, przytulić, pocałować, marzył dniem i nocą. Ale kto pokocha diabła i za co.
Skończyły się wakacje i Boguś wyjechał do Paryża. Gabryś odetchnął. Będzie przy niej teraz sam.
Osamotniona teraz guwernantka po skończonych lekcjach z ośmioletnią panienką chodziła jak struta, nie mogąc sobie dobrać miejsca.
Pewnego upalnego dnia znalazła się nad jeziorem. Żar lał się z nieba. Szkoda, że nie wzięłam kostiumu. Obejrzała się dookoła. Nie było żywej duszy. Po wodzie rozchodziły się kręgi, baraszkowały ryby, w trzcinach buszowało wodne ptactwo, z olszyn dochodził śpiew słowika. W cieniu chce mu się śpiewać, pomyślała. Nie namyślając się zdjęła sukienkę, stanik, ściągnęła majteczki. Wyglądam teraz jak Ewa w raju, pomyślała. Weszła do wody. Siedząco w zaroślach Gabrysia aż poderwało. Takiej Emilki jeszcze nie widział. Z wrażenia uginały się pod nim kolana. Ale klasa, syknął z zachwytem. Stała jak bogini Wenus, zgrabna i piękna. W sercu Gabrysia płonął ogień. Nie piekielny, ale ludzki, obezwładniający miłością. Nie wchodź jeszcze, prosił ją w duchu, jeszcze tylko chwilę, niech popatrzę.  Woda ogarniała zgrabne uda Emilki, łono, zadziornie osadzone piersi, wysmukłą szyję. Kocimi ruchami rozgarniając wodę wypłynęła na jezioro. Gabrysia ogarnął niepokój. Chciał ją ostrzec. Emilko, wracaj tam jest głębia, wielu w niej utonęło, starał się siłą serca przekazać jej ostrzeżenie. Nie odebrała tego. Pływała po toni rozkoszując się. I stało się jak przewidywał. Ujrzał wzniesione ręce Emilki i krzyk: Ratunku! Potem znikła pod wodą. Szamocąc się z paraliżem nogi, wydostała się na powierzchnię. Z zalanej wodą krtani nie wydostał się już głos. Po chwili znikła. Utonie krzyknął Gabryś i skoczył w jezioro. Kilkanaście ruchów ramion i był w miejscu, gdzie woda wyrzuciła ją po raz trzeci. Bezwładną, nieprzytomną Emilkę przyholował do brzegu, wygodnie ułożył na trawie, na wznak. Nie dawała znaku życia. Przypomniał sobie jak w Kisielanach ratował lekarz topielca. Metodą usta-usta. Nabrał powietrza jak mógł najwięcej, przylgnął do ust Emilki i wtłoczył je w jej płuca. Raz, drugi, trzeci… Nie pamięta, ile razy to było. Po kilku minutach tych zabiegów poruszyła się wymiotując wodą. Wiedział, że za chwilę wróci jej przytomność. Ostatni raz pocałował ją, teraz już żywą. Szybko zaciągnął jej majteczki, chowając się w zarośla.  Była uratowana, czekał tylko, aż się ocknie. Zakrztusiła się, otwarła oczy. Uniosła się siadając. Była tylko w majteczkach, obok niej leżała sukienka. Szybko się ubrała i odeszła. Zamknęła się w pokoju starając się przypomnieć sobie, co wydarzyło się nad jeziorem. Pamiętała, że nago się kąpała, że się topiła, że krzyczała. Nie pamięta, kto ją ratował. Czuła tylko jego gorące pocałunki, które przywróciły ją do życia. Jest dżentelmenem, bo założył mi majteczki. Potem ulotnił się, bym się nie wstydziła. Wspaniały facet, nie czekał na nagrodę. Chciałabym spotkać go i podziękować. Pocałunków jego nigdy nie zapomnę. Opowiadając pokojówce o swej przygodzie nad jeziorem powiedziała, że śni nocami o nim, pragnie jego pocałunków. Ja też śnię o tobie Emilko, wzdychał Gabryś i każdej nocy, gdy będziesz sama, postaram się spełnić twe życzenie. I słowa dotrzymał. Zawsze nocą, gdy pogasły światła w oknach pałacu, zjawiał się u śpiącej Emilki wiejski chłopak. Przytulał ją mocno, pieścił i całował gorąco, jak tylko umiał, do świtu. Obejmowała go za szyję i tuliła nie pytając go o nic. Wiedziała, że to on ją uratował, kochała go i była z nim szczęśliwa. Rozkochanemu Gabrysiowi dłużyły się dnie, nie mógł się doczekać nocy, tak mu było tęskno do niej….
 
Świetlik Bagniaczek (Witold Lorentowicz)
Jadąc koleją do Warszawy, po minięciu Kotunia, po prawej stronie, ciągną się obszary łąk. Parę wieków temu były tu rozległe moczary i zapadliska. Wśród tych moczarów, trzcin i rogoziny prześwitywały małe jeziorka. Kraina płazów, ryb i wszelkiego ptactwa.
W opowiadaniach krążących wśród ludności było to miejsce nieczystych sił, sabatów czarownic, utopców wciągających błędnym światełkiem ludzi na zatracenie.
Dziwne wydarzenia tu się działy. Ginęli ludzie bez śladu. Niektórych odnajdywano na wiosnę, gdy lody puściły. Ugrzęźli w oparzeliskach, skracając sobie drogę przez moczary. Szli za pełgającym płomykiem ku swemu przeznaczeniu. Nad małym jeziorkiem, wśród chaszczy, odbywał wygnanie diabeł Świetlik-Bagniaczek.
Podpadł księciu za pomoc w ucieczce z haremu jednej z nałożnic_ Był zaufanym księcia i strażnikiem jego haremu. Lecz serce nie sługa, zakochało się z wzajemnością w młodziutkiej Marzence_
Umówił się z nią, że będzie czekać na niego na wysepce, wśród niedostępnych moczarów, w okolicy wioski Koszewnicy.
Rozgniewany książę zaklął go w szkaradę, pokrytą łuską z rybim ogonem. Będziesz siedział na moczarach tak długo, aż ją odnajdziesz, wtedy skończy się twoja kara. Masz każdej nocy światełkiem zwodzić zagubionych łajdaków i pijaków. Kierując się na światełko trafią na trzęsawisko, które ich pochłonie. Dobre miejsce Ci wybrałem, zamiast wideł weź ość na ryby, żebyś nie umarł z głodu, dokończył. Siedział Świetlik nad jeziorkiem, na obumarłym z wilgoci konarze wierzby i smętnie patrzył na moczary. Najgorsze były noce, gdy słowiki śpiewały wokoło i księżyc tkwił na granatowym niebie. Mrugały gwiazdki porozumiewawczo, tak podobnie jak robiła ta, którą kochał. Siedział i wzdychał do swojej Marzenki, która zaklęta jak on, błądziła po moczarach, czekając na zmiłowanie. Nocami mdlały mu ręce od trzymania latarki. Siedział tu tyle lat i dotąd nikogo nie zwabił. Ile jeszcze lat musi się tak męczyć, zadawał sobie pytanie.
Naraz poruszyły się trzciny, zafalowała woda. Nie wierzył własnym oczom. Przed nim, po pas w wodzie, stała ukochana Marzenka. Piękna jak dawniej, nawet piękniejsza, bo w ludzkiej postaci, naguśka. Z rękami na łonie, zawstydzona.
Serce Świetlika zabiło mocniej. Nie jest ci zimno, zapytał. Chodź tu do mnie, poprosił.
– To jego przekleństwo, będę zawsze naga. Z ciebie też zrobił potwora, Bagniaczku. Pamiętam cię, byłeś takim miłym szatankiem. Nie ma dla nas ratunku i pozostaniemy w takim stanie. On nie ma serca.
– Ale jest nadzieja, Marzenko. Odnalazłem ciebie, pójdziemy do księcia, przeprosimy i przywróci nam nasze postacie, tak powiedział. Skończy się nasza tułaczka.
– Skończy się i nasza miłość, Świetliku, bo drugim razem nam nie daruje. Poproszę księcia, by cię wyzwolił z tej szkaradnej postaci za cenę miłości do ciebie. Idziemy do księcia.
Postarzały o parę wieków książę spojrzał łaskawym okiem na wygnańców.
– No, nareszcie odnalazłeś swoją Marzenę, zwrócił się do Świetlika. Wracaj do swojej postaci. Marzenę zostawiam taką jak widzisz, w ludzkiej postaci. Kochaj ją i pilnuj, by ci jej kto nie sprzątnął sprzed nosa. Machnął ręką mówiąc: – Nie dziękujcie, to się wam należało
Półprzytomni ze szczęście, przytuleni szli do książęcej altany.
– Wiesz Marzenko, serce księcia też umie kochać.
– Albo jest zakochane, Świetliku, odrzekła tuląc się do niego.
 

Legendy Gminy Wodynie

Pokutnik Hilary ( Witold Lorentowicz)
Tuż za Wodyniami, naprzeciw gorzelni, za szosą, znajduje się niewielki staw. Parę wieków temu, jak mówią podania przekazywane z pokolenia na pokolenie, było w tym miejscu głębokie jezioro. Droga przed jeziorem skręcała nagle w lewo. Często stangreci nie mogąc wyhamować rączych rumaków, z rozpędu walili się w jezioro. Konie szamoczące się w zaprzęgu pociągały w głębię woźnicę i kolaskę wraz z pasażerami. Chwilę kłębiła się woda, wielkie bąble powietrza pękały na powierzchni, coraz mniejsze, aż ustały.
Jeden z wielmożów porwawszy córkę sąsiada z jej biżuterią, uchodził przed pościgiem zrozpaczonego ojca. Hilary z rodu Reszków, pan olbrzymich włości, był znany w całym województwie jako oszust, gwałciciel i zabijaka. Niejednemu już głowę rozpłatał. Niejedną dziewuchę porwał bez jej zgody i zawsze uchodziło mu to bezkarnie. Znikał na jakiś czas, zaszywał się z nią w głuszy lasów, aż sprawa przycichła.
Wiedział co go czeka, gdy ojciec dziewczyny go dopadnie. Nie będzie pardonu, skrócą go o głowę.
Skoczył na kozioł, wyrwał bat woźnicy i smagał batem pędzące galopem konie, by umknąć przed pościgiem w seroczyńskich lasach.
Pędząc co koń wyskoczy, nie zdążył na zakręcie wyhamować i cały zaprzęg w rozpędzie zwalił się w jezioro i zniknął w głębi. Wielmożnego ze stangretem pociągnęły uprzężą szamoczące się konie.
Gdzie została popełniona zbrodnia, tam musi być i kara. Tego za wiele było nawet i dla piekła. Nie będzie u nas odbywał kary. Pałał do niej żądzą, porwał i utopił. Niech ją teraz strzeże po wieczne czasy i pilnuje skarbu, który z nią zagarnął. Minęło już parę wieków od tego wydarzenia, ale legenda żyje wśród ludzi. Chłopcy łapiąc tu ryby widzieli jakieś szkaradztwo wynurzające się z wody, z rozcapierzonymi rękami, zielskiem na łbie z wystającymi spod niego rogami.
Przy budowie szosy do Seroczyna zasypano tę głębię. Od kilku lat nikt już nie widział potwora. Czasem przechodzący nocą koło tego stawu, słyszą ciche jęki i płacz dziewczyny.
Będąc w Wodyniach usłyszałem tę legendę od pani Klementyny liczącej sobie dziewięćdziesiąt wiosen.